Po czerwcowej „Ziemi Świętej” w ubiegłym roku długo chodziła za mną piosenka „To były piękne dni”. Tym razem, po lutowych „rekolekcjach w Ojczyźnie Jezusa”, czas przeszły „BYŁY” zamienił się w teraźniejszy: „SĄ!”.

Bo rzeczywiście, cośmy przeżyli, co dane było nam doświadczyć, TRWA, JEST, PRACUJE W NAS, PRZETWARZA DANE…

Jestem przekonany, że cała dwudziestka piątka uczestników przeżywa podobnie, choć dalej będę już pisać za siebie.

Bardzo mi odpowiadają pielgrzymki z „Korzeniami”, ponieważ z założenia są to rekolekcje. Chodzi nie tylko o to, co i ile zobaczyliśmy, ale CO i JAK PRZEŻYLIŚMY!

Chodzi o wychwycenie i zapisanie w nas na zawsze, „jak pałały serca, gdy Jezus szedł z nami, gdy Pisma w drodze nam wyjaśniał”, jak staraliśmy się we wszystkim i we wszystkich GO rozpoznawać. Stąd nieustannie towarzyszyła nam głęboka wewnętrzna radość, nawet gdy coś chciało nas niemile zaskoczyć, czy doskwierał czasem fizyczny ból między-kręgowo-kolanowo-kostny.

Chodziła za nami szczęśliwa „Ósemka”. Zaczęliśmy bowiem od Góry Błogosławieństw. Przecudne miejsce i ten niezwykły ośmioboczny kościół z błogosławieństwami, żeby nie zapomnieć. Wokół kościoła ogrody, zieleń i mnóstwo miejsc do sprawowania Eucharystii. Wszędzie ludzie, wszędzie różne kolory skóry, różne kąty pochylenia oczu, różne stroje, różne języki, ale tak samo skupione twarze w oddawaniu chwały Panu.

Ja tę „ósemkową” górę przeżywałem chyba bardziej, a to za racji na ósmą pielgrzymkę. Ale nie tylko to. Przed laty właśnie tu, i to za obecności Ks. Biskupa Adama Bałabucha, zrodziła się idea adopcji drzew oliwnych w gajach naszego izraelskiego przewodnika w Deir Hanna, Haniego Hayka i powołania do życia Stowarzyszenia „Korzeni Oliwnych”.

Było zatem oczywiste, że bardzo chcieliśmy odprawić tam Mszę św. I stało się!

Po Górze Błogosławieństw, po kościele rozmnożenia chleba, po jeziorze dwóch cudownych połowów i po Kafarnaum dojechaliśmy do Deir Hanna. Dołączyła do nas jeszcze druga grupa z Polski z dwoma kapłanami i w tych niezwykłych okolicznościach odprawiliśmy niezwykłą Mszę Świętą. Kazanie oscylowało wokół słów św. Piotra: „Panie, Ty wiesz, że Cię kocham” (J21,17) … Tak trochę byle jak, ale kocham…

Każdy dzień miał swoje specjalne hasło. Zawsze wyrastało ono z ewangelii dnia i miejsca, w którym sprawowaliśmy uroczyście Msze świętą.

Nigdy się nie śpieszyliśmy i prawie nigdy Eucharystia nie trwała krócej niż godzinę. Na rozważania wykorzystywaliśmy każdą okazję:

różaniec, koronkę, przejazdy obok szczególnych miejsc.

Wykłady o Ziemi Świętej i informacje turystyczno-krajoznawcze były zarezerwowane Prezesowi Stowarzyszenia, Dariuszowi Kołtowi. Trzeba przyznać, że ma „smykałkę” do tego. Słuchaliśmy jak
u dentysty: z otwartymi ustami.

Przy okazji niech wolno będzie złożyć wyrazy najwyższego uznania dla właścicieli Biura Turystycznego „Camino” z Wrocławia. Logistycznie pielgrzymka była „dograna” perfekcyjnie. Zresztą nie pierwszy raz! Brawo!

Zachwycało nas wszystko. Nawet zimno. Na Taborze to tak wiało, że nawet „trzy namioty Piotra, Jakuba i Jana” by się nie utrzymały. Czasem padały ulewne deszcze. Ale ciekawe:

zwykle, gdy odprawialiśmy Msze św.

Po „idźcie w pokoju Chrystusa” wychodziliśmy i … po deszczu. Gdyby nie kałuże, nawet bym nie wiedział, że lało.

Oczywiście bardzo przeżyliśmy Drogę Krzyżową. Wypadła nam w sobotę 9 lutego. Był to już szósty dzień naszego pielgrzymowania. Dla Żydów szabat. Nie było ich zatem na tych ni to przejściach, ni to uliczkach. Muzułmanie mieli już swoją „niedzielę” za sobą. Czczą piątek. Pootwierali kramy, sklepy i sklepiki, w których główny towar stanowiły chrześcijańskie dewocjonalia. Rozpoznawszy nas po biało-czerwonej fladze wołali po polsku, że już za pięć dolarów dwanaście różańców, że.., że.., itd.

Rozmodleni dogoniliśmy jakąś grupę prawosławnych chyba z Rumuni. Na przedzie kroczył wysoki duchowny. Wszyscy pięknie śpiewali na głosy. Nasz Prezes rozpoznał, że psalm. Przez kilka stacji niosła nas śpiewana modlitwa wschodnich Braci w wierze.

Dla pielgrzymów zawsze bardzo ważna jest Bazylika Bożego Grobu. W moim odczuciu ortodoksi nazywają ją trafniej: BAZYLIKA ZMARTWYCHWSTANIA PAŃSKIEGO.

W tym właśnie duchu nastawiałem naszych pątników. Wejdziemy do miejsca, gdzie nic się nie skończyło! W tym miejscu WSZYSTKO SIĘ ZACZĘŁO!

Jeśli grób w powszechnym mniemaniu wszystko kończy, to nie tu! TU JEZUS ZMARTWYCHWSTAŁ! Odtąd wszystko zmierza już ku jednemu celowi:

ku ostatecznemu wypełnieniu! Ku niebu!

Wchodziłem tu po raz ósmy i prosiłem: „Jezu, daj mi, dotknąć ŚWIATŁOŚCI w pomroczy tego trzydniowego grobu”, i pilnie obserwowałem, co czuje me serce. Położyłem rękę na płycie, pod którą zabezpieczono oryginalną skałę grobu. Wypełniła mnie RADOŚĆ…

Nie taję, że na to czekałem…

Już po powrocie przyszła refleksja, że mówiąc, „Boży Grób” mijamy się z prawdą.

  • Po pierwsze: nie może to być „Boży grób”, bo Bóg jest nieśmiertelny.
  • Po drugie: nie był to nawet grób Jezusowy, co do ciała, które na chwilę umarło. Był to przecież grób wynajęty od Józefa z Arymatei.

Położono ciało Pana Jezusa w „cudzym”, aby dla wszystkich stał się on po prostu naszym!
Naszym, z którego się zmartwychwstaje, przechodzi z „życia” do „ŻYCIA”.

RBX

Share This